Antosia wsiadła do czarnego SUV-a Ubera na bytomskim rynku, nie spodziewając się, że podróż do Sosnowca zmieni się w podróż do szaleństwa. Kierowca – Mikołaj – przykuł jej uwagę od pierwszej sekundy: oliwkowa skóra napięta nad ścięgnami dłoni na kierownicy, biały podkoszulek odsłaniający tatuaż z feniksem na przedramieniu, i te oczy – ciemne jak śląski węgiel, które spotkały jej wzrok w lusterku.
„Hej, Antosia? Jedziemy DTŚ, będzie szybciej” – jego głos był niskim warkotem, harmonizującym z silnikiem. Kiwnęła głową, wciągając zapach jego wody po goleniu: drewno sandałowe i coś dzikiego, jak wilgoć po burzy.
Gdy skręcali w stronę autostrady, promień słońca padł na jego udo. W obcisłych dżinsach rysowała się nienaturalnie wyraźna wypukłość, długa i gruba jak zwój kabla. Antosia poczuła, jak wilgoć przesiąka jej stringi. „Boże, to niemożliwe…” – pomyślała, gdy jego dłoń sięgnęła po bieg, a materiał naprężył się jeszcze bardziej.
„Ciepło Ci? Mogę klimę wzmocnić” – zapytał, a jego palce mimowolnie przesunęły się po kroczu. Antosia nie wytrzymała.
„Jest… idealnie” – wyszeptała, rozpinając guzik swojej sukienki. W lusterku widziała, jak jego źrenice rozszerzają się, gdy odsłoniła ramię.
Samochód zwolnił na pustym odcinku drogi. Nagle jego dłoń spoczęła na jej kolanie: „Mogę?”. Skinęła, a on sunął wyżej, szorstką opuszką palca przecierając wewnętrzną stronę jej uda przez cienką pończochę. Gdy dotarł do mokrej plamy na stringach, Antosia jęknęła.
„Tutaj… proszę” – rozchyliła nogi szerzej.
Mikołaj zjechał na parking przy opuszczonej hucie. Zgaszonymi światłami byli tylko oni, księżyc i świerszcze. „Pokazę Ci, co mnie tak napina” – warknął, rozpinając dżinsy.
Jego człon był jak długa, oliwkowa kolumna – żyły wiły się wzdłuż niego jak korzenie drzewa, a żołądź nabrzmiała purpurą. Antosia, bez słowa, uklękła na fotelu. Jej język obszedł całą długość, czując słony posmak skóry. Gdy wzięła go głęboko do gardła, jego dłonie wpiły się w jej włosy.
„Tak, kurewko… tak!” – warknął, gdy jej usta zasysały rytmicznie. Jego biodra unosiły się, wbijając się w jej gardło głębiej z każdym ruchem. W lusterku wstecznym Antosia widziała swoją twarz – umazaną szminką, z łzami w oczach, szczęśliwą.
Gdy krzyknął, wypełniając jej usta gorącą goryczą, samochód trząsł się jak na turbulencjach.
Do Sosnowca dojechali o 3:17 nad ranem. „To nie koniec kursu” – szepnął, podając jej kartkę z numerem. Antosia wysiadła, nie czując nóg. W kieszeni miała mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu – i nowy adres do odwiedzenia.
„Wartość przejazdu: 89 zł. Wartość doświadczenia: bezcenna” – myślała, wchodząc do bloku. Jej stringi wciąż były wilgotne od jego palców.
Skomentuj Dyryk Anuluj pisanie odpowiedzi